TOMASZ STAWISZYŃSKI Praktyki niepokoju. O twórczości Krzysztofa Franaszka

Krzysztof Franaszek - Blackout - Galeria Biała 04

Saber es sabor
De colores primordiales

Bunbury

Sztuka, owszem, może być działalnością przede wszystkim kojącą rozedrgane zmysły, usypiającą do snu, w którym zamazaniu ulegają ostre kontury świata. Tego rodzaju sztuki jest dookoła mnóstwo – i wcale niekoniecznie tylko w masowym, popularnym obiegu. Ostatecznie, to szczególne „zobowiązanie” artysty wobec piękna, imperatyw pocieszenia niesionego przez piękno, przynależy do ścisłego kanonu zadań, jakie sztuce w historii przydzielano – i jakie do dzisiaj tu i tam się jej przydziela. Znamy to dobrze także z różnych sporów jak najbardziej współczesnych, najczęściej zresztą intensywnie uwikłanych politycznie.

Ale sztuka może być również praktyką niepokoju, która nie tyle działa jak mniej lub bardziej wyrafinowany anestetyk, ile raczej wywołuje doświadczenie zgoła przeciwstawne: rozszczelnia to, co z pozoru spoiste; wysadza z ram to, co z pozoru symetryczne i stabilne; rozpuszcza to, co z pozoru gęste i jednolite; przełamuje to, co z pozoru twarde i niepoddające się żadnej presji.

Przy takim rozumieniu sztuki, artysta nie jest kimś na kształt hipnotyzera albo maga, który pomiędzy podmiotem a światem rozsnuwa nieprzejrzysty woal, mający coś w istnieniu zamaskować, czemuś nadać złagodzoną formę, coś przedstawić bezpieczniej niż by się jawiło niezapośredniczonej, nagiej percepcji. Przy takim rozumieniu sztuki, artysta jest raczej kimś na kształt głębinowego eksploratora, badacza, flaneura podróżującego po najmniej uczęszczanych – bo zakrytych, niewidocznych, budzących lęk albo niechęć – zaułkach bytu, a następnie ujawniającego ich nieznaną (i niepokojącą) postać.

***

Takim artystą właśnie – i jeszcze kimś więcej – jest Krzysztof Franaszek. Czymś takim właśnie – i jeszcze czymś więcej – są jego rzeźby. Dalekie przecież od bezpiecznych, figuratywnych obiektów, na jakie natykamy się niekiedy w tych galeryjnych rewirach, w których granica pomiędzy dziełem a strefą widza bywa wyraźnie zdefiniowana.

Tymczasem w twórczości Franaszka granice są właśnie tym, co w pierwszej kolejności ulega zatarciu. Tak jakby jego sztuka była specyficzną formą gnozy, która już w początkowych fazach inicjacji ujawnia adeptowi konwencjonalność rozróżnień na podmiot i przedmiot, percepcję i rzeczywistość, naturę i cywilizację. Proces twórczy jest tu więc zarazem procesem poznania i wtajemniczania, a wspólna nam i artyście rzeczywistość, z której oswojonym, niezagrożonym obrazem w umyśle przystępujemy do obcowania z dziełem, podlega w tym spotkaniu specyficznej dekompozycji: niejako powraca do form pierwotnych.

Uprowadzanie” rozmaitych obiektów z materialnego decorum codzienności, ze struktury znaczeń nadanych im przez zbiorowość wytwórców, architektów czy konsumentów, a następnie ich drobiazgowa wiwisekcja, re(de)konstrukcja, łączenie z innymi substancjami i obiektami w nieoczywisty i zaskakujący sposób… Franaszek robi to bardzo często, posługując się na przykład przeniesionymi w przestrzeń galerii fragmentami miejskiej infrastruktury, mebli czy w ogóle przedmiotami o zdefiniowanym zakresie użytkowania. Efektem jest nie tylko szczególna morfologia otaczającego nas uniwersum przedmiotów, które nagle układają się w jakiś dotąd zupełnie nieznany porządek, uruchamiają istną feerię nowych znaczeń. Efektem jest także – a może przede wszystkim – kompletna reorganizacja patrzenia i doświadczania, której bezwiednie i jakby niewidocznie dokonują w nas obiekty przez Franaszka tworzone i przetwarzane.

Doświadczamy więc spotkania z dziełem w miejscu do ekspozycji dzieła przeznaczonym, ale praca sztuki przecież wcale się na tym nie kończy. Działa w nas ona na głębokim poziomie także wtedy, kiedy już opuszczamy wystawę. Pozostaje z nami, wrośnięta w materię naszych zmysłów. Gruntownie przebudowuje porządek kategorii, z pomocą których, dzień w dzień, ogromne ilości danych zmysłowych pracowicie układane są przez nasz mózg w spójny obraz świata.

***

Słowem, po zetknięciu z twórczością Krzysztofa Franaszka nie da się już dłużej tak samo widzieć materii i przestrzeni. Wcześniejsza analogia z gnostycyzmem prowadzi do jeszcze innej, a mianowicie – z alchemią. O alchemii można myśleć – i długo o niej tak właśnie wyłącznie myślano – jako o niewydarzonej, młodszej siostrze chemii, czymś na kształt protonauki, domenie zmyśleń i złudzeń, ostatnim paroksyzmie zaczarowanego świata, który nieodwołalnie odszedł już w przeszłość wraz z narodzinami nowoczesnej metody naukowej.

Można jednak myśleć o niej także – co na początku XX wieku zaproponował szwajcarski psychoanalityk Carl Gustav Jung, a później kontynuował James Hillman, jego niepokorny uczeń ze Stanów Zjednoczonych – jako o symbolicznym opisie tyleż metafizycznego, co psychologicznego procesu przemiany i poznania głębokich a ukrytych prawideł działania wyobraźni. Przy takiej interpretacji alchemia nie interesuje się procesem wytwarzania faktycznego, materialnego złota, nie zajmuje jej zatem kwestia praktyczna. Przeciwnie, wszystko to jest jedynie chwytliwa metafora, w której ujęty został proces o proweniencji radykalnie odmiennej, bo duchowej, psychicznej, poznawczej.

W tym właśnie sensie Franaszek jest kimś na kształt artysty-alchemika, który obiekty otaczającego nas uniwersum wydobywa z ich „naturalnej”, dookreślonej formy – a zatem, mówiąc językiem alchemii, zamienia je na powrót w materia prima – i szuka dla nich nowych kontekstów, nowych zastosowań, nowych potencjałów i nowych znaczeń. Jednocześnie dominująca w wielu instalacjach czerń, smoła – właściwa wszak dla fazy nigredo, momentu inicjalnego dla misterium alchemicznej transformacji – również odsyła do najbardziej bazowej, pierwotnej symboliki. Tak jakby artysta próbował pochwycić rzeczywistość w samym procesie stawania się i – z jednej strony – przejąć nad tym procesem swoistą kontrolę, z drugiej zaś pozwolić mu na wydarzanie się zgodnie z nieledwie tylko zasugerowanym kierunkiem.

Podobnie sprawy się mają z naszą recepcją tej twórczości. Franaszek tworzy sztukę i nawet jeśli można w niej odnaleźć gnostyckie czy alchemiczne tropy, pozostaje ona w sferze artystycznej kreacji, nie zaś duchowej ścieżki. Za ich rozumienie – mówiąc inaczej – wyłącznie my ponosimy odpowiedzialność, nie towarzyszy im bowiem żadna ortodoksyjna dogmatyka, żadna jednolicie sformułowana teologia. Te obiekty, te szczególne praktyki na materii świata, w każdym z nas zaistnieją inaczej, w każdym z nas jednak wytwarzać będą to charakterystyczne poczucie niepokoju, nieoczywistości, niejasności, arbitralności tego, co otaczające.

***

Jaka jest natura przestrzeni? Co jest naturalne, a co syntetyczne? Czy dzieło jest bytem domkniętym, czy też wciąż się wydarza? Czy doświadczenie kontaktu ze sztuką trwa, kiedy już tracimy ją z oczu i wychodzimy w rzeczywistość? I co to właściwie znaczy – wychodzić w rzeczywistość? Jaka jest jej struktura? Jaka jest jej materia? Jakie są jej granice?

Oto tylko niektóre niepokojące pytania, jakie zadaje Krzysztof Franaszek czy raczej jakie zadają nam (a może światu?) jego rzeźby.