biala.art.pl / artyści

Czynna do: 20.09.2014, w godz.: wt.-sob. 12.00-18.00

biala.art.pl

tekst: Sylwia Hejno

noty biograficzne: Katarzyna Bartnik


Jan Gryka / Obrazy z drugiej ręki

SONY DSC

W długim, jasnym korytarzu galerii unosi się nieokreślony, słodkawy zapach. Nasila się w pobliżu zamalowanych na biało obrazów. Trudno odgadnąć co było pod spodem, tu i ówdzie prześwituje nieśmiało jakiś fragment sylwetki czy landszaftu. Teraz każda z tych prac, mniej lub bardziej udana, bez względu na cenę, styl czy autorstwo, utonęła w morzu mącznego ciasta. Zastygły na ścianach klajster wprowadził prawdziwy egalitaryzm i sam staje się motywem przewodnim.

Wszystkie „obrazy z drugiej ręki” pochodzą z ciuchlandów, albo z wcześniejszych ekspozycji. Ale nie ich przeszłość się tutaj liczy, najważniejsze dopiero nadejdzie. W czasie będą się zmieniać one same, jak i objęty zakazem sprzątania korytarz. Gdy opadnie pszenna skorupka, ewentualnie, gdy pożrą ją wołki mączne, stare reprodukcje porzucą tę wylinkę i narodzą się na nowo.

Artysta korzystając z szybko psującej się mieszaniny wody i mąki wydobywa na światło dzienne ulotność swojej pracy. Przedmiot obserwacji stanowi nie tyle ona sama, co jej życie, przemijanie i odchodzenie. Symboliczne jest także wydanie jej na pastwę „robaczków sztuki”, które w żaden sposób nie odczuwają zawstydzenia tym, że dewastują czyjeś dzieło.

To, co wzniosłe, przynależące do sfery kultury okazuje się być pożywieniem, chlebem. Stopniowe rozkładanie się i obumieranie mącznej okleiny sprawia, że staje się powiązana ze sferą cielesności, a ukryte pod nią obrazy tracą na znaczeniu. Zaklejenie ich ciastem pozwala także spojrzeć z dystansu na to, co jest sztuką, obiektem, wystawą, gdy poza duchem zostanie przyobleczona także w ciało.

Jan Gryka (ur. 1959) absolwent Instytutu Wychowania Artystycznego (obecnie Instytutu Sztuk Pięknych) i pracownik WA UMCS. Dyplom z malarstwa obronił w 1983 r. w pracowni prof. Mariana Stelmaska. Wraz z Anną Nawrot prowadzi Galerię Białą w Lublinie. W swoich artystycznych realizacjach używa mąki mieszanej niekiedy z wodą, białkiem, kurzem czy piaskiem. Akcentuje procesualny, nietrwały charakter działania artystycznego, dlatego mąka poddawana jest dalszej obróbce, przeistaczając się w nowe artystyczne formy. Z czasem ulega procesom rozpadu, zaniku, zepsucia czy wreszcie staje się pożywieniem dla żyjątek, zwanych „robaczkami sztuki”. Są to m.in. wołki mączne, które zalęgły się w zbiorach drobin, zmieniając ich postać. Jego instalacje są piękne w formie i precyzyjne. Artysta opowiada ich wizualnością o odkrytych i równocześnie zakrytych znaczeniach – jak oprószeniem mąką. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Robert Kuśmirowski / Poly-Vi/Déja-Vu

SONY DSC

Spójny upływ czasu pozwala nam się orientować w rzeczywistości, w tym, co już było, a co jeszcze nieznane. Gdy tracimy to rozeznanie, można odczuć lekki zawrót głowy. Zjawisko „déja vu”, lekkie i niegroźne szaleństwo, w które każdy choć raz w życiu na chwilkę popadł, wiąże przeżyty czas w pętelkę i sprawia, że nie wiemy czy to, co aktualnie przeżywamy przydarzyło się raz czy więcej. Niesamowita i niewytłumaczalna znajomość danej sytuacji, która przecież dzieje się pierwszy raz, każe powątpiewać we własne zmysły oraz rozsądek.

Drewniana gablota ze stosem dziwacznych, niepasujących do siebie najróżniejszych rupieci nie zwraca na siebie większej uwagi. Jest niewidzialna w swojej zwyczajności jak szarość chodnika. Dopóki nie natkniemy się na nią drugi, trzeci, czwarty raz… I dopóki nie okaże się, że wprawiające w stan umysłowego zamroczenia zjawisko „déja vu” zostało przez kogoś sprytnie wyreżyserowane. Wtedy detale zaczynają nabierać znaczenia. Flaszki, chleb, różaniec, banknoty, krzyż, nawet eyeliner marki „Diana”, wszystko to robi się nagle bardzo istotne, jak rękojmia, że z naszym odbiorem rzeczywistości jest wszystko w porządku.

Szybkie sprawdzanie poprzedniej gabloty i jeszcze tej wcześniejszej. Niby wszystko się zgadza, ale jest jakieś inne i coś tu nie pasuje. Przedmioty są te same, ale coś ewidentnie nie gra…W ten sposób artysta, nazywany często „fałszerzem rzeczywistości”, zaprasza nas do zabawy z własną pamięcią (podpowiedź: diabeł tkwi w szczegółach).

Robert Kuśmirowski (ur. 1973) absolwent oraz pracownik Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom z rzeźby obronił w 2003 roku w pracowni prof. Sławomira Mieleszki. Tworzy instalacje, obiekty, fotografie, rysunki. Jego realizacje są często doskonałym przykładem artystycznej mistyfikacji. Jest artystycznym „fałszerzem” materii, czasu i przestrzeni. Zaklina w trwałe ślady wspomnienia, myśli i marzenia. Artysta prowadzi grę, wplatając w swoje instalacje podróbki oryginalnych przedmiotów. Tworzy w ten sposób fikcyjne sytuacje, bądź właśnie poprzez te działania kreuje całkiem nowe przestrzenie sztuki, zacierając granice między tym, co prawdziwie i sztuczne, między przeszłością i teraźniejszością, między tym, co jest sztuką i tym, co może się nią stać.


Paulina Kara / Ruch

SONY DSC

Miniaturowe figurki pozwalają widzowi podpatrywać teatr ulicznego życia. Artystka krytycznym okiem obserwuje ludzkie typy – zblazowaną prostytutkę, śpiących pijaków, żywo dyskutujących o czymś mężczyzn, którzy za moment przejdą do rękoczynów, kioskarkę, która mierzy nas niechętnym spojrzeniem zza wywieszki informującej o przerwie, kolosalną właścicielkę drobniutkiego ratlerka. Postacie zastygły jakby na krótką chwilę. Mała dziewczynka z lalką w ręku wpatruje się jak zahipnotyzowana w tajemniczego jegomościa, który pod pachę ma wetkniętą także lalkę, tyle, że dmuchaną… Para staruszków przechadza się spokojnie, a z tyłu kiosku przycupnął kloszard. Papieros dogasa w ustach, oczy mu się kleją, za chwilę zaśnie.

Artystka, która z ogromną ironią portretuje to ludzkie zbiorowisko, swoje lalki traktuje z czułością i wielką pracowitością. Każda z nich jest inną osobą, ma swoją mimikę, charakterystyczną sylwetkę, strój, fryzurę i buty. Kioskarka sprzedaje samochodziki, prasę, czy dropsy, a w malutkim śmietniku leżą mikroskopijne niedopałki. Ulica pomniejszona i utrwalona w jednej chwili swojego życia staje się polem do socjologicznej obserwacji, wyłapujemy jej absurdy i zabawne detale, które w codziennym pośpiechu łatwo umykają. „Ruch”, to także ruch uliczny, codzienny gwar, którego epicentrum stanowi niepozorny, wysprejowany kiosk. Kioskarka to jedyna osoba, która niewzruszenie trwa na swoim stanowisku, gdy życie na ulicy płynie. Pani o obfitym biuście i nieprzyjemnej minie rejestruje wszystkie jej przemiany i spojrzeniem omiata przestrzeń, samej nie będąc dostrzeganą. Czyżby stawała się kimś w rodzaju wszystkowiedzącej bogini naszych czasów?

Paulina Kara (ur. 1981) absolwentka Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom w 2006 roku obroniła w pracowni malarskiej prof. Jacka Wojciechowskiego. Tworzy instalacje jako rodzaj aranżacji przestrzennych, w których prezentuje własnoręcznie wykonane lalki – miniaturowe figury. Jej scenograficzne działania poruszają problemy społeczne i w krytyczny sposób odnoszą się do otaczającej rzeczywistości. Instalacje artystki to zaaranżowane w przestrzeniach wystawowych scenki, dla których autorka wykonuje lalki z takich tworzyw jak: glina, modelina, papier, tkanina, plastik. Artystka przewrotnie nawiązuje do niedawnych dyskusji społecznych w Polsce na rzecz mundurków w szkołach, prokreacji, wciągania religii do polityki, poprawności politycznej czy moralności. Aranżacja w odpowiednio pomniejszonej skali daje szansę na dystans i szczególną refleksję – ironiczną i dobitną jednocześnie. Mieszka i pracuje w Nisku.


Konrad Maciejewicz / Selfportrait with daddy, Bez tytułu

SONY DSC

Kolaże od razu zaskakują – precyzją wykonania i oryginalną wyobraźnią artysty. Wyblakłą, retro kolorystykę zawdzięczają temu, że powstały ze starych, kobiecych czasopism. Przy odrobinie wnikliwości udaje się dostrzec fragmenty włosów czy ubrań. Poradniki dotyczące tego jak być piękną, albo jak dbać o dom, Konrad Maciejewicz przerabia z przewrotną fantazją.

Jego prace to dowód na to, że sztuka może być jednocześnie piękna i okropna. Artysta maltretując i kawałkując ciała swoich postaci wnika w głąb fizjologii i cielesności. Owocem tego zabiegu może być robakowate ciało z kobiecą głową, które się nie kończy i nie zaczyna. Kłębowisko tego, co tworzy poszczególne, żyjące własnym życiem człony, może przyprawić o gęsią skórkę, głównie dzięki własnej wyobraźni widza, bo cała „ohyda” tego zjawiska opiera się raczej na sugestii, niż na dosłowności. Ta potworność fascynuje, jest jak pracowicie wykonany ornament.

Podobne elementy odnajdziemy w dwóch sąsiednich, będących swoimi wariacjami pracach. Mogą być przykładem tego, jak artysta wywołuje ambiwalentne odczucia i pozwala pracować naszej wyobraźni: nie wiemy na sto procent czy dziwne formy z boku to ucięte palce, czy coś innego. Być może podobny, groteskowy i niezwykle estetyczny teatr rozgrywa się gdzieś we wnętrzu bohaterki „Selfportrait with daddy”.

Konrad Maciejewicz (ur. 1980) ukończył studia na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Dyplom z grafiki obronił w 2004 r. Jest laureatem polskiej edycji Henkel Art Award 2013 oraz trzeciego miejsca na 41. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2013. Artysta, wykształcony w dziedzinie malarstwa i grafiki, zajmuje się kolażem, którego tworzywem są fotografie ze starych polskich czasopism kobiecych z lat 60-80. Rozbija pierwotne obrazy i zestawia fragmenty w nową całość, wywołując u widza zaciekawienie pomieszane z grozą. Mieszka i pracuje w Warszawie.


Tomasz Bielak / Trofea, Surreligia

SONY DSC

Artysta jest znany z tzw. art-kwadratów, małych form graficznych, w których skrótowo, krytycznie i żartobliwie komentuje absurdy polskiej codzienności politycznej, społecznej, czy religijnej. Obecne na wystawie prace w oczywisty sposób do nich nawiązują.

Tomek Bielak jest komentatorem oddanym swojej sprawie. Tropi wszelkie przejawy głupoty, zaściankowości, nienawiści, lenistwa, niedorajdowatości, a także wielu innych narodowych i bardziej uniwersalnych słabości. Jego prace odwołują się do paradoksów, absurdalnych skojarzeń i humoru. Wymagają od odbiorcy inteligencji i pełnego wytężenia uwagi.

„Trofea” i „Surreligia” to zatem w pewnym sensie przestrzenny wyraz jego graficznych pomysłów i wizualnej publicystyki. Ale nie tylko, gdyż prace nabierają nowych znaczeń i kontekstów. W kwadratowych ramkach znajdują się gotowe elementy, artysta przetworzył je w taki sposób, aby stały się bardziej anonimowe i otwarte na skojarzenia. Mogą przywodzić na myśl niewielkie kapliczki, tylko co miałoby stanowić w nich obiekt kultu? Przypisywanie świętych właściwości wydaje się być dyskusyjne i zależeć od szeregu przyziemnych, przypadkowych uwarunkowań. Nonsensowne zestawienie zarysu dewocjonaliów i termoforów oraz potraktowanie ich z taką samą czcią bawi i pokazuje, że to każdy obiekt i każda racja są względne.

Tomasz Bielak (ur. 1967) Malarz, grafik, streetartowiec. Studiował na Wydziale Malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku w pracowni prof. Hugona Laseckiego, gdzie obronił dyplom w 1995 roku, a także w gościnnej Interdyscyplinarnej Pracowni Roberta Knutha. Po ukończeniu studiów wraz z Knuthem oraz ZPAP współtworzył Galerię Delikatesy Avantgarde w Gdańsku. Od kilku lat jest członkiem nieformalnej, trzyosobowej grupy malarskiej SAM im. Vincenta van Gogha, poruszającej się w kręgu sztuki krytyczno-społecznej. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Maja Kitajewska / Eden, The Perfect Drug, On Her Majesty’s Secret Service / z cyklu Hymn

SONY DSC

Złoto to słońce i światło symbol boskości, niezniszczalności i siły, ale także obiekt pragnień. Z kolei cekiny na obrazach Mai Kitajewskiej kojarzą się, z tanim błyskiem, tandetą i przesadną dekoracyjnością. Łatwo można sobie wyobrazić jak wyszyte na nich hasła i logotypy, pobłyskują na czyimś t-shircie w zatłoczonej dyskotece. W ten sposób młoda artystka podejmuje grę z popkulturą, łączy wysokie z niskim.

Jaskrawa powierzchnia cekinów migocze i odbija światła, od razu przykuwa uwagę i kłuje w oczy. Cekin staje się symbolem tego, co efektowne, masowe, powierzchowne i pożądane. Jego powierzchnia zachowuje się jak lustro i sama po części jest źródłem światła, podobnie jak niezliczone neony, świetlne reklamy, telebimy, billboardy, witryny sklepowe, jasne i przejrzyste przestrzenie galerii. Ich walka o przykucie uwagi przechodnia jest równie napastliwa i agresywna jak błysk cekinów.

Kicz, infantylność, krzykliwość towarzyszą nam na co dzień, walka o widza i konsumenta dotyka każdej dziedziny życia, włącznie z samą sztuką. Aby go podbić, wystarczy ubrać banał w błyskotkę. Banalizują się także uczucia, gdy producenci nie sprzedają już produktów, ale szczęście, miłość, radość życia, młodość, zadowolenie z siebie. Dwie całujące się czaszki mogą być tego prześmiewczym ucieleśnieniem, trupem po autentyczności, ale i znakiem buntu, symbolem na fladze ostatniego pirackiego statku dryfującego po oceanie fałszu.

Maja Kitajewska (ur. 1986) ukończyła studia na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie dyplomem z wyróżnieniem w pracowni malarstwa prof. Wiesława Szamborskiego oraz specjalizacją Tkanina Artystyczna u prof. Doroty Grynczel. Tworzy prace o błyszczącej powierzchni, celebrujące wybujałe bogactwo otaczających nas znaczeń. Artystka odwołuje się do kolektywnej świadomości, z konsekwencją łącząc świat fine art z tym, co określamy jako pop. Łączy w swoich realizacjach, pełnych cekinów i haftów, losy pop-kulturowych bohaterów z tradycją. Jej prace tylko z pozoru są banalne, w rzeczywistości możemy się w nich doszukać ukrytych znaczeń. Mieszka i pracuje w Warszawie.


Cezary Klimaszewski / BUD

SONY DSC

“Śmieszą mnie ludzie, którzy nazywają film sztuką, a aktorów artystami. Rembrandt, Beethoven, Szekspir, Rodin – to byli artyści” – powiedział Marlon Brando. Aktor, który doczekał się miana ikony współczesnego kina jest też źródłem fascynacji lubelskiego artysty.

„Bud” to pseudonim Brando. Praca nawiązuje do jego filmowego dorobku z lat 50., 60., i 70. Okręt z „Morituri”, liście agawy, które pojawiły się w „Czasie Apokalipsy” czy scena żywcem wyjęta z „Młodych lwów” znajdują swe odzwierciedlenie w artystycznej instalacji. Jej przewodnim motywem staje się aktor, jego nadludzka zdolność do kreowania fikcji, scen i bohaterów, którzy w zbiorowej pamięci żyją własnym życiem. Szczeble pracy, która z aptekarską dokładnością oddaje poszczególne filmowe rekwizyty, współgra z rozmaitością aktorskich kreacji. To także swego rodzaju mini-muzeum dedykowane jego osobie.

Brando to twarz kina, ale i oblicze samego XX wieku. Trzy obiekty symbolicznie obejmują trzy dekady z jego twórczości, ich wybór skłania do zastanowienia się nad rozdarciem między przymusem a wolnością, fikcją a życiem. Pomiędzy dwoma miniaturowymi wojskowymi obiektami znajduje się prawdziwa, niegdyś żywa roślina. Zestawienie form organicznych i nieorganicznych, owocu ludzkiej pracy i natury, obfituje w skojarzenia. Marlon Brando to bohater romantyczny i tragiczny, heros naszych wyobrażeń i człowiek, podobnie jak wiele jego filmowych bohaterów, wydany na pastwę zewnętrznego zniewolenia.

Cezary Klimaszewski (ur. 1971) absolwent Wydziału Artystycznego UMCS. Uzyskał dyplom z grafiki w 1997 r. zrealizowany pod kierunkiem prof. Artura Popka. Obecnie pracuje na stanowisku adiunkta w Zakładzie Intermediów i Rysunku w Instytucie Sztuk Pięknych na macierzystej uczelni. Współzałożyciel grupy PSF (pawilon stabilnej formy). Artysta tworzy obiekty, rekonstrukcje pojazdu pancernego, makiety architektoniczne, filmy foundfootage, instalacje. Brał udział w wielu wystawach zbiorowych i indywidualnych. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Bartosz Kokosiński / Obraz pożerający Roberta Kuśmirowskiego

SONY DSC

„Obrazy pożerające rzeczywistość” Bartosza Kokosińskiego są głodne. Opuszczają ramy w poszukiwaniu pokarmu i okazują się niepohamowane w swojej żarłoczności, pochłaniają wszystko, co stanie na ich drodze. Od wysiłku marszczą się, pęcznieją i obkurczają się na przemian, ale mimo tego wciąż są nienasycone. Ten specyficzny rodzaj głodu wyższego rzędu nie tak łatwo zaspokoić.

Żarłoczny obraz dedykowany Robertowi Kuśmirowskiemu to swoisty hołd i refleksja nad jego twórczością, a także poszukiwanie punktów wspólnych łączących obu artystów (może być nim specyficzne przetwórstwo gotowych przedmiotów). Nad usypanymi w śmietnisko rekwizytami z magazynu Roberta Kuśmirowskiego pochyla się błękitny kształt. Z głodu odkleja się od ściany, w zasadzie niewielka odległość już tylko dzieli go od obiektu konsumpcji, sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał runąć z całym impetem w wysypisko. Walka (także o sens uprawiania malarstwa) wisi w powietrzu.

Obraz nie zadowala się pożarciem czegoś nieznaczącego. Potrzebuje innego artysty, innego dzieła, czegoś nasyconego określoną historią i kontekstem. Jego działanie jest wpisane w mechanizm samej sztuki, która pochłania coraz nowsze obszary, a jej poprzednie zdobycze stają się polem inspiracji dla kolejnych artystów i materią dla powstawania kolejnych dzieł. Głód sensu, głód znaczenia towarzyszy im cały czas. Żarłoczny obraz Bartosza Kokosińskiego, choć wewnętrznie rozdarty, targany niestrawnością i głodem, który popycha go w inne rejony sztuki pozostaje cały czas sobą, czyli obrazem.

Bartosz Kokosiński (ur. 1984) artysta sztuk wizualnych. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w 2009 r. uzyskał dyplom na Wydziale Malarstwa w pracowni Andrzeja Bednarczyka i Witolda Stelmachniewicza. Głównie zajmuje się obrazem i obrazowaniem. Wykorzystując malarstwo i śmieci tworzy Obrazy pożerające rzeczywistość. Oprócz malarstwa, zajmuje się montażem wideo i instalacją. Jest trzykrotnym stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Obecnie mieszka i pracuje w Warszawie.


Karolina Komorowska / półtora m kw.

SONY DSC

Artystka kieruje spojrzenie ku codzienności, tej wydawałoby się najbardziej banalnej, nie zwracającej niczyjej uwagi. W kontekście wspomnień domu rodzinnego nabiera ona jednak znaczenia.

Malowanie w skali 1:1 przedmiotów codziennego użytku ma w sobie coś z ich uświęcenia. Dzięki wydobycia ich z gąszczu bezznaczeniowości artystka podkreśla ich subiektywną wartość. Błękitne kafelki, na wzór Proustowskiej magdalenki, okazują się czymś, za pomocą czego można kontemplować miniony czas, powrócić do domu ukochanych dziadków.

Długi i wymagający precyzji proces ich odwzorowania sprawia, że istotny staje się oryginał, nawet jeśli jest to przedmiot mający wiele swoich identycznych odpowiedników, a kopia urasta do rangi dzieła sztuki. Wartość artystyczna jest zatem pochodną tej emocjonalnej, a nasycone mnóstwem osobistych znaczeń małe, niebieskie kwadraciki stają się czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym.

Na marginesie intymnych treści, którymi są nasycone niebieskie kafelki, przewija się pytanie o samą sztukę, o jej granice, zdolność kształtowania określonego odbioru dzięki iluzyjnym właściwościom.

Karolina Komorowska (ur. 1981) absolwentka Wydziału Artystycznego UMCS. W 2007 roku za swój dyplom z malarstwa w pracowni prof. Jacka Wojciechowskiego otrzymała Nagrodę Rektorską. Jest laureatką Wyróżnienia na 39. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2009. Debiutowała w Galerii Białej w ramach wystawy zbiorowej Transgresja wyobraźni w 2007 r. Artystka uprawia „współczesne malarstwo iluzjonistyczne”. Maluje swoje obrazy na wyciętych sklejkach i płytach MDF, w skali 1:1. Są to przedstawienia przedmiotów codziennego użytku, takich jak: kredens, zegar, koronkowa serwera na blacie stołu, zniszczony materac, dywan. Inspirują ją realne przedmioty, pochodzące z domu jej dziadków. Dla niej mają szczególny wymiar osobisty i dlatego są godne tak precyzyjnego odtwarzania, a ślady zniszczeń i upływ czasu stają się wartościującym sensem tego malarstwa. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Michał Chudzicki / Poltergeist

SONY DSC

Cykl prac jest zabawną wariacją na temat tego, co by było, gdyby tak zwany „duch hałasujący” dawał się nie tylko uchwycić w specjalnie do tego skonstruowanych aparatach, ale i cierpliwie pozował do abstrakcyjnych portretów.

Duch ten, z definicji niewidzialny, wedle tych, którzy w niego wierzą, może manifestować swoją obecność na przykład niszcząc czy przesuwając przedmioty. Zagorzali tropiciele poltergeistów, którzy tracą długie godziny na konstruowaniu odpowiednich pułapek zacieraliby ręce, gdyby wiedzieli, że to paranormalne zjawisko doczekało się swego – na tyle, na ile to możliwe – wiernego przedstawienia.

Michał Chudzicki jest wielbicielem takich mistyfikacji, w których łączy dotychczasowe zdobycze sztuki z własną fantazją. Jako Bruno Larek, niedawno odkryty, znakomity artysta okresu dwudziestolecia międzywojennego tworzył prace utrzymane w tamtej stylistyce. W ówczesnym wcieleniu, podobnie jak w obecnym, fascynowały go wynalazki, paranaukowość oraz zjawiska z pogranicza medycyny i fantastyki. Choć zmieniły się środki, „eksperyment i zabawa” – dwa słowa, którymi Michał Chudzicki określił twórczość Larka, czyli swoją, pozostają aktualne.

Michał Chudzicki (ur. 1983) Artysta, malarz, twórca instalacji. Absolwent Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie w 2011 roku otrzymał dyplom w pracowni prof. Leszka Misiaka. Współzałożyciel kolektywu Roboczogodzina. Od 2011 r. kreował postać wymyślonego przez siebie artysty – Brunona Larka – i tworzył jego nieistniejące prace. Strategia twórcza Chudzickiego polega na czerpaniu z renesansowych obrazów anatomii i sięganiu po cytaty z dawnej prasy, a wszystko po to, by stworzyć wizualno-słowne kolaże, będące czymś w rodzaju gabinetu osobliwości, nasyconego dowcipem i dystansem. Artystę fascynuje wnętrze, kadr i fragment, które stanowią budulec nowych, własnych, indywidualnie wyobrażonych kompozycji. Od 2013 roku mieszka i pracuje w Lublinie.


Szymon Popielec / Świątynia

SONY DSC

Kłębowisko plastikowych żołnierzyków i rozmaitych „odzyskanych” przedmiotów jest tak gęste, że wydaje się żyć. Wojna, a może procesja zabawek rozgrywa się pod czujnym okiem bóstw. Na świątynnej konstrukcji możemy odnaleźć ich kilka.

Pracowita plątanina figurek i najróżniejszych przetworzonych resztek domaga się od widza uwagi. Każdy, nawet najdrobniejszy element tej pracy został poddany obróbce – dziwaczny pojazd na pierwszym planie, poszczególne elementy konstrukcji i każda figurka z osobna. Kolorowym żołnierzom w kuriozalnych strojach towarzyszą clowni. Całość tonie w złocie, srebrze, kolorach, kształtach i detalach. Istny karnawał.

Ze względu na mnogość wszystkiego, „Świątynia” przypomina śmietnisko albo dzieło szalonego konstruktora. Z gąszczu dziwnych obiektów można wyłowić gałki oczne, szpulki nici, zębate koła, a nawet kawałeczki biżuterii. Cywilizacyjny przekrój obejmuje wszystko, a to, co cywilizacja odrzuca, wywozi poza swój obręb, staje się jej chlubą i budulcem. Recyk ling, którego dokonał młody artysta można rozumieć na wiele sposobów: jako przemiana zabawki w obiekt sztuki, śmiecia w atrakcyjny wizualnie przedmiot, przypadkowych resztek w scenę rodzajową z życia ludzkości.

Szymon Popielec (ur. 1989) absolwent Kolegium Sztuk Pięknych UMCS w Kazimierzu Dolnym. Dyplom licencjacki uzyskał w pracowni intermedialnej dra Jana Gryki. Obecnie jest studentem na kierunku malarstwo na studiach uzupełniających na Wydziale Artystycznym UMCS. Artysta w swoich pracach wykorzystuje zestawy plastikowych żołnierzyków wraz z załączonymi do nich akcesoriami. Każdy z nich jest przemalowywany na zupełnie inne postacie, które to reprezentują różne społeczne grupy. Oprócz pojedynczych figurek występują również takie, które uczestniczą w różnych scenach rodzajowych rozgrywających się w społeczeństwie. Są to znane osoby z pop kultury, pomieszane z przeciętnymi obywatelami. To sugestia, że każdy z nas jest „wojownikiem swoich czasów”, walczącym o swoje pragnienia, marzenia, które nie zawsze są pozytywne. Każda postać przybiera różnorodne kamuflaże by zrealizować swoje plany i strategie. Mieszka i pracuje w Szczebrzeszynie.


Eliza Galey / mój, skarb, najdroższy

SONY DSC

Osobiste doświadczenie sprawiło, że zmysł wzroku stał się dla Elizy Galey centralnym punktem jej pracy. Na pewien krótki czas przestała widzieć. Stworzyła cykl nawiązujących do alfabetu Braille’a obrazów, które zachęcały do tego, by ich dotykać, mówiły o zmysłach, ich roli w doświadczaniu świata i komunikowaniu się z nim. Trzy prezentowane prace są w pewien sposób podobne, mają jednak o wiele bardziej intymny wymiar, gdyż są portretem rodziny artystki, a poszczególne człony tytułu odnoszą się do konkretnych osób.

Białe twarze na białym tle są widoczne dzięki fakturze oraz przenikliwym, wyróżniającym się oczom – bursztynowym i błękitnym. Cienki, przezroczysty bandaż stanowi dodatkową, niezwykle delikatną powłoczkę, za którą twarze się skrywają. Rodzinę trzeba chronić i pielęgnować, leczyć i tulić, gdy powstają na niej rany. Subtelny, ażurowy materiał skłania do tego, by leciutko – jakby chodziło o coś bardzo kruchego – palcami poszukać pod nim znajomych rysów twarzy. Zmysły stanowią przedsionek uczuć, także tych u widza, który jest zaproszony do tego, by sensualnie dzielić z autorką bardzo prywatny obszar.

Gra sekwencjami nadaje tej wyciszonej pracy pewien rytm. Portret „Mój” jest w całości zakryty, „skarb” ma na oczach przepaskę, a „najdroższy” patrzy bez ograniczeń, choć sam jest troskliwie chroniony przed spojrzeniem innych.

Eliza Galey (ur. 1978) absolwentka Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom z grafiki obroniła w 2002 roku w pracowni prof. Grzegorza Mazurka. W swoich realizacjach posługuje się techniką pisma Braille’a, tworząc rysunki, które powstają w procesie punktowego wytłaczania powierzchni białego papieru. Granice percepcji, dotyk, to, co widzialne i niewidzialne stanowi bazę jej prac rysunkowych. Drugą równoległą sferą jej zainteresowań są filmy, w których odwołuje się do bardzo osobistych refleksji, związanych między innymi z traumą, pustką, depresją, wyobcowaniem, opuszczeniem. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Anna Nawrot / …kobiecy świat nie sprowadza się do kwiatów i przytulnego wnętrza

SONY DSC

Ale tak przecież właśnie w mniejszym, czy większym stopniu uważamy. Kobiece wnętrze to takie, które pełne jest bibelotów, roślin, miękkich poduszek, serwetek, obrusów i dywanów. Wnętrze pomieszczenia staje się zatem pewnym przedłużeniem wnętrza osoby. Artystka pozornie powieliła ten schemat, w rzeczywistości grając w kotka i myszkę ze stereotypami.

Wrażenie przytulności, domowości jest bardzo silne. Cała instalacja spoczywa wygodnie na owalnym dywanie w tradycyjne wzory. Dostrzeżemy stojaki na kwiatki i miękkie tkaniny, jak krawaty, czy włóczka. Krawaty są zresztą ulubionym tworzywem Anny Nawrot. Z ich pomocą z męskiego wyprowadza kobiece, uzyskując bardzo efektowne wizualne efekty. Włóczka natomiast – z oczywistych względów – to jeden z bardziej kobiecych materiałów, jakie można sobie wyobrazić.

Jak kobiece wnętrze ma się do kobiecego świata? Zebrane figurki pochodzą z najróżniejszych jego zakątków (z Ukrainy, Grecji, Peru czy Indii). Przywołują kanony piękna, restrykcje, jakim kobiecość podlega, a także rozmaite symboliczne skojarzenia, jak płodność, macierzyństwo czy związek z naturą. Artystka dokonała ich recyklingu i przetworzenia. Zamknęła pod kloszem, dodała krawaciane postumenty, obandażowała włóczką. W ten sposób, przykładowo kobiece popiersie ma na głowie kokon, a z pomarańczowego motka tylko wystają, trochę bezradnie, uniesione w górę rączki. W tym sympatycznym, ciepłym, domowym wnętrzu stoją zagadkowe pojemniki z krwistą substancją, a „rozdarty” manekin ociekający mlekiem nabiera niepokojącej cielesności. Przytulny, zagracony pokoik okazuje się nosić w sobie pewną nieodgadnioną tajemnicę kobiecości.

Anna Nawrot (ur. 1960) absolwentka Instytutu Wychowania Artystycznego UMCS w Lublinie. Dyplom z malarstwa obroniła w 1983 roku w pracowni prof. Mariana Stelmaska. Od 1985 r. prowadzi wraz z Janem Gryką Galerię Białą. Artystka tworzy instalacje używając często jako medium materiałów takich jak: suknie, prześcieradła, krawaty. Często stają się one zapisem osobistych doświadczeń o podłożu biograficznym, a także szerzej komentowanych problemów związanych z kulturowym wizerunkiem płci, zagadnieniami gender. Wykorzystane materiały posiadają własne historie zamykające się w cyklu: użycia, porzucenia i odzyskania (często pochodzą ze sklepów z używaną odzieżą). Krawaty stanowią z jednej strony element męskiego stroju, są kulturowo przypisane do określonej płci. Jednak poprzez wykorzystanie ich w dekoracji manekinów nasuwają skojarzenia z pięknem kobiecym. Dzięki artystycznej kreacji następuje semiotyczne przesunięcie kulturowego stereotypu.


Irena Nawrot / Autoportret wielokrotny. Anna, Autoportret wielokrotny, Autoportret z czaszką

SONY DSC

„Fotografie mogą zapadać w pamięć mocniej niż ruchome filmy, ponieważ stanowią oddzielne jednostki czasu, a nie jego przepływ” – zwracała uwagę na tę prostą zależność fotografii i czasu Susan Sontag. Dla Ireny Nawrot medium fotograficzne to narzędzie do badania zagadki przemijalności, upływu czasu, a także wpisanych w te procesy rodzenia się osobistej historii i tożsamości. Jej ręcznie zszywane patchworki powstają z powielonych zdjęć, swoich, a także najbliższej rodziny, w tym siostry bliźniaczki.

Fotografię rozumie szeroko. Bardzo efektowna czaszkowa kompozycja powstała z jej zdjęć rentgenowskich. Czaszka – modelowy wręcz symbol vanitas przestaje być anonimowy i nabiera intymnego wymiaru. Rozmaite przekształcenia powodują subtelne odrealnienie i pozwalają na nabranie pewnego dystansu do twarzy, do swojego ciała, tak, aby dało się na siebie spojrzeć z zewnętrznej perspektywy. Jednak, z drugiej strony, zmultiplikowane, pozszywane twarze przypominają o ciele i wizerunku, od których nie sposób się oderwać, a które stanowią jedno z tworzyw ludzkiej tożsamości. Stajemy się nie tylko widzami, ale i świadkami. Przedmiotem oglądu jest wnętrze artystki, które poprzez wizerunek odsłania wizualny dziennik własnego przemijania.

Szyta, makatkowa forma pozwala szukać skojarzeń z tradycyjną, przypisywaną kobietom twórczością, a także sama w sobie jest pracochłonnym procesem, który może być odbiciem poruszanego tematu.

Irena Nawrot (ur. 1960) absolwentka Instytutu Wychowania Artystycznego i pracownik Wydziału Artystycznego UMCS. Tworzy fotografie posługując się techniką, polegającą na poddawaniu czarno-białych powiększeń procesowi wielokrotnego kolorowania. W swoich pracach – inscenizacjach fotograficznych – własne doświadczanie ludzkiej cielesności traktuje jako przekaz refleksji bardziej uniwersalnej, odnoszącej się do przemijalności, upływu czasu, niekiedy w kontekście osobistego doświadczenia. Jako modeli konsekwentnie wykorzystuje członków swojej rodziny. Od kilku już lat wykorzystuje swoje wcześniejsze fotografie, powiela je i zszywa w ogromne patchworki. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Mariusz Tarkawian / Leksykon

SONY DSC

Nie istnieje taka rzecz, której Mariusz Tarkawian by nie był w stanie narysować. Rysuje wszystko, cały czas, w szalonym tempie. Obserwuje społeczne sytuacje, przerysowuje dzieła sztuki nadając im nowy sens. Założył nawet firmę „Szybki Bill”, która z powodzeniem zastępowała kamerę, aparat czy ksero. Szybki szkic, coś, co w zasadzie w historii sztuki było pomijalne i znikało jeszcze szybciej, niż się pojawiło, stało się jego znakiem rozpoznawczym. Jego rysunki, te robione wprost na ścianie, pomimo mrówczej pracy, jaką w nią wkłada, także znikają, gdy powierzchnię trzeba zamalować do kolejnej ekspozycji.

„Leksykon” będący odzwierciedleniem zawartości książki „Zwierzęta i rośliny Europy” przetrwa dłużej dzięki temu, że powstał na papierze. W pewnym sensie nawiązuje do innej pracy Tarkawiana, w której w autorski, rysunkowy sposób przedstawił kanoniczne dzieła („Kolokwium z historii sztuki”), lecz miejsce rzeźb i obrazów zajęły rośliny i zwierzęta. Studia nad fauną i florą, obowiązkowe kiedyś dla każdego malarza, Mariusz Tarkawian ma opanowane do perfekcji.

Warto pamiętać, że przyroda fascynowała mistrzów, a jej znajomość była czymś nieodzownym. Dawny artysta doskonale wiedział jaki gatunek ptaka czy drzewa maluje, nawet, gdy chodziło o mniej ważne wypełnienie tła. Przykładowo – da Vinci, tak oto dumał nad dendrologicznymi niuansami: „Gałęzie rozmieszczone są w różny sposób, tworzą one wraz z liśćmi rozmaite stopnie zagęszczenia, zróżnicowane są także formy oraz wysokość drzew. Jedne z nich mają gałęzie ustawione ściśle przy pniu, jak cyprysy, inne mają natomiast rozłożyste konary jak na przykład dęby (…). Jedne mają drobne liście, inne natomiast rzadko ułożone jak jałowiec lub platan”.

Mariusz Tarkawian (ur. 1983) absolwent Edukacji Artystycznej WA UMCS. Dyplom z rysunku uzyskał w 2009 roku w pracowni Jana Gryki. Od wystawy Nova Biała (2005) pełni funkcję kronikarza, nie tylko Galerii Białej, ale i wielu innych miejsc, osób, przejawów chwili i artystycznych faktów. Jego rysunkowa rejestracja ulotnego momentu pełna jest dowcipu, z czasem zaś zyskuje niespotykaną rzeczową trafność kontekstu rysowanej sytuacji. Artysta jest również autorem (już nie istniejącej) monumentalnej realizacji rysunkowej pn. Kolokwium z historii sztuki cywilizacji , w której przedstawił zarys dziejów cywilizacji i sztuki od paleolitu do współczesności. Obecnie mieszka w Warszawie.


Edmund Okstom / bez tytułu

SONY DSC

Czarno-białe, statyczne obrazy utrzymane są w duchu surrealizmu. Atmosfera napięcia i niepokoju, jakby w powietrzu wisiała zbrodnia jest rodem z thrillera. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, ich twórca Edmund Okstom jest samoukiem.

Ciemna postać zagląda do ogromnej, prawdopodobnie wydrążonej przez błyskawicę dziupli. Nad nią, jak ołowiane chmury kłębią się liście, trawa jest gęsta i jednolita jak dywan. Głowa człowieka w całości niknie w mroku. Intuicja podpowiada, że już jej stamtąd nie wyjmie. Specyficzne kadry upodabniają obraz do klatki filmu. Wyciągnięta w geście obronnym dłoń, nachylający się oprawca, rycerze wyczerpani po walce, dwaj uczestnicy bójki, obejmujący się chłopcy – wszyscy i wszystko zastygło w bezruchu. Nienaturalnie nieruchome są chmury, dym, mgła czy błyskawica. Nawet pejzaż za oknem wygląda jakby nie był prawdziwy. Wyizolowane postacie i przedmioty potęgują wrażenie absolutnej pustki.

Młody artysta dozuje detale, skupia się na cieniach i odcieniach czerni i bieli. Maluje z akademicką precyzją, wyraźnie inspirując się zarówno tradycją malarską, jak i popkulturą. Jego obrazy możemy oglądać zarówno jak sekwencje z horroru, jak i współczesne, oryginalne nawiązanie do wczesno XX-wiecznych mistrzów.

Edmund Okstom (ur. 1991) zajmuje się głównie malarstwem. Inspiruje się XIX i wczesno XX-wiecznym malarstwem, VHS-ową estetyką teledysków z lat 80., filmami z suspensem oraz horrorami, sztuką internetową, kulturą europejskich pogan, historią naturalną, post-punkowymi ulotkami, wiktoriańską i brutalistyczną architekturą oraz renesansową sztuką północy. Mieszka i studiuje w Lublinie.


Kamil Stańczak / Chemia organiczna

SONY DSC

Ściana pokryta hubą może być traktowana zarówno jako instalacja, jak i interwencja architektoniczna. Współgra z przestrzenią i formą zabudowania, które ją otaczają. Jej twórca jest specjalistą od przeobrażania banalnego w estetyczne, balansuje na granicy sztuczności i naturalności. W tym wypadku zimną, industrialną szarość zakłócają łudząco podobne do prawdziwych grzyby.

Artysta wlewa do galerii beton, ustawia w niej pień, tworzy miniaturowe zabudowania, albo kontrastuje niepozorne architektoniczne obiekty z eksplodującym żywym kolorem. Za każdym razem te mniej lub bardziej wyizolowane z krajobrazu prace w specyficzny sposób współistnieją z przestrzenią. Betonowy schron albo pień w czterech ścianach powodują pewne rozchwianie zmysłów, mylą wnętrze z zewnętrzem, podobnie jak w wypadku ściany porośniętej hubą, która przecież nie miałaby prawa w tym środowisku przeżyć (te narośle świetnie się mają nawet pod ziemią, wystarczy podejść blisko i spojrzeć w dół).

Artysta burzy w swoich pracach proporcje, bawi się perfekcją lub symetrią. Huba rośnie karnie i czysto, jak w wojsku, a sztuczna przestrzeń okazuje się lepsza i bardziej zorganizowana od tej prawdziwej. Ograniczenie się do dwóch spokojnych, nienarzucających się oczom kolorów sprawia, że „Chemia organiczna” żyje dyskretnie, nie przyciągając zbytnio uwagi jako coś obcego czy nienaturalnego. Ta instalacja jest do tego stopnia na swoim miejscu, że rodzi się chęć by sprawdzić czy narośle są prawdziwe, chociaż z góry wiadomo, że to niemożliwe.

Kamil Stańczak (ur. 1980) absolwent Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom z malarstwa uzyskał w pracowni prof. Stanisława Żukowskiego w 2004 r. Pracuje na macierzystej uczelni. Zajmuje się malarstwem, grafiką, instalacją. Tworzy również charakterystyczne obiekty i architektoniczne makiety oraz konstruuje urządzenia, które można wprawić w ruch. Opuszczone budynki, bunkry, skomplikowane podziemia i korytarze, roślinność wpełzająca w ich wymyślne struktury, eksplozje jaskrawych barw – to najczęściej spotykane motywy w jego sztuce. Wybiera bardzo specyficzne elementy ze świata dzikiej przyrody, postindustrialnej architektury, zdegradowanej przez cywilizację. Tworzy dziwny i zagadkowy pejzaż wizualny, zawieszony między rzeczywistością a fikcją, jednocześnie naturalny i sztuczny. Nieustanna gra tych światów jest bazą jego artystycznych eksploracji. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Marta Fic / Nic się nie stanęło, wszystko siadło

SONY DSC

W szybkiej, schematycznej formie Marta Fic przytacza anegdotki dnia codziennego. Banalne słowa i sytuacje stają się pretekstem do tego, aby przyłapać bohaterów na czymś znaczącym. Bezwiednie objawiają oni prawdę o sobie, o swoim życiu i otoczeniu.

Serię komiksów otwiera ten dedykowany specjalnie wszystkim niezainteresowanym, na którym widać wystające z kotła ludzkie członki. Rzeczywiście – uważne prześledzenie wszystkich rysunków wymaga od czytelnika nie lada cierpliwości. Z pewnością jednak warto, bo młoda artystka jest specjalistką w kreowaniu krótkich, żartobliwych historyjek, w których – jak z całą jasnością wyczuwamy – tkwi ziarno prawdziwego życia.

Bohaterka – narratorka podpatruje sceny w sklepie, w domu czy w autobusie. Wymiany zdań między bohaterami ociekają nonsensem prawdziwym do bólu („Ty Kaśka, to taka rozwinięta jesteś, to ty kupisz nam piwo!”). W rysunkowym świecie Marty Fic wszystko, prędzej czy później, „siada” pod naporem codziennych idiotyzmów. Rysunkom towarzyszą wierszyki, a nawet sentencje („Siedzisz sobie, spokój cisza, przyjdzie baba, będzie kisza”). Ich lektura bawi i wciąga zarówno w całości, jak i na wyrywki.

Marta Fic (ur. 1989) studentka malarstwa na Wydziale Artystycznym UMCS. Osoba poszukująca w swoich pracach tego, co jeszcze nieznane i głęboko ukryte pod maską powierzchowności. Inspiracje czerpie z zapatrzenia się na czas miniony. Wspomnienia, marzenia czy sny są nieodłącznym atrybutem jej działań twórczych. Brała udział w wystawie zbiorowej Autoportret – lustro i inne wspomnienia w ramach Młodego Forum Sztuki w Galerii Białej (Lublin 2013), podczas której zaprezentowała rysunki komiksowe w klimacie absurdu dnia codziennego. Mieszka i studiuje w Lublinie.


Michał Stachyra / Mike Cox – Sexuality tour

SONY DSC

Rozerotyzowany rockman albo spędzający nastolatkom sen z powiek efeb z malowanymi na czarno paznokciami. Mike Cox zawitał do Lublina, wszyscy dziennikarze są postawieni w stan wyższej gotowości, a woźny wciąż sprząta wrzucaną przez okna galerii damską bieliznę…

Michał Stachyra, parodysta, ironista, artysta o stu twarzach, powraca jako gwiazda muzyki, bez której trudno sobie wyobrazić egzystencję takich zespołów, jak Portishead czy Radiohead, aby dokonać kolejny raz przekłucia balonu z napisem „celebryta”. W tym celu wchodzi w określone role. Na wernisażu tej wystawy pojawił się w niedbałym, rockowo-lansiarskim stroju, podpisywał swoje płyty i dyskutował z publicznością. Ci, którzy uwierzyli, że faktycznie znany muzyk odwiedził Lublin, wcale nie byli mniejszością.

Stachyra to artysta-aktor. Swoją rolę przygotowuje w każdym calu, łącznie z przyjęciem odpowiedniej powierzchowności. Jako fiński badacz i konserwator zabytków „odkrył” nadzwyczaj leciwy fresk w Galerii Białej, który przedstawiał… aktorów z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Założył poradnię psychologiczną dla artystów, których twórczości galerie nie chcą pokazywać, a także wyruszył na specjalną misję do Iraku, aby tam upowszechniać sztukę (wcześniej zdążył jednak zorganizować Husajnowi katolicki pogrzeb).

Twórczość Michała Stachyry jest jak barometr bieżących wydarzeń, od razu zwraca na siebie uwagę, a jej przekaz jest jasny, czytelny i budzi u odbiorcy emocje bez względu na to czy artysta wciela się w wice-Mistera Lubelszczyzny czy w gwiazdę rocka o niejednoznacznej seksualności. Sama praca – fresk, billboard, video – to tylko jeden z elementów jego działań, podczas gdy on sam jest performerem naszej uwikłanej w media codzienności.

Michał Stachyra (ur. 1981) absolwent Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom z malarstwa obronił w 2006 r. w pracowni prof. Jacka Wojciechowskiego. Performer, autor instalacji, obiektów, filmów wideo, fresków, realizowanych również w przestrzeni publicznej. Na potrzeby swoich projektów wciela się w fikcyjne role, był już między innymi: fińskim archeologiem, Vice Misterem w konkursie na Najprzystojniejszego Studenta Lublina, antyterrorystą, kuratorem Pielgrzymki przez sztukę, twórcą Poradni Psychologicznej dla Artystów. Innym razem tworzy instalacje wykorzystując różne media. Jego sztuka dotyka rozmaitych problemów socjokulturowych. Interesują go zagadnienia związane ze sztuką, podziałem ról społecznych, a także historyczne interpretacje. Obecnie mieszka i pracuje w Warszawie.


Rafał Czępiński / Good evil

SONY DSC

Ogromny mural Rafała Czępińskiego można czytać w nieskończoność. Odszyfrowanie wszystkich tworzących go tagów i napisów przekraczałoby zwykłe możliwości. Wystarczy jednak rzucić okiem na niektóre z nich, aby rozeznać się w wachlarzu komunikatów, które niosą.

One stanowią też sedno tej pracy, a nie sam fakt przeniesienia czegoś, co zazwyczaj funkcjonuje na ulicy do wnętrza galerii. Artysta skompresował ją do jednej ściany nakładając na siebie przeróżne hasła pochodzące z różnych części miasta. Ściana jest więc czymś w rodzaju lubelskiej kroniki pisanej sprejem. Gwałtowność zawartych w poszczególnych hasłach emocji – od miłości do nienawiści – znajduje odzwierciedlenie w oksymoronicznym tytule. „Good evil”, czyli „dobre zło” może skłaniać też do zastanowienia nad konfliktem między schludną, miejską przestrzenią a niekontrolowanymi przejawami miejskiego życia, które bywają odbierane jako estetyczne zło.

Język sztuki ulicy nie tylko szczelnie pokrywa ścianę galerii, ale wiszące na niej obrazy. Dzięki temu zachowuje on coś ze swojego buntu przeciwko nienaruszalności określonych przestrzeni.

Rafał Czępiński (ur. 1988) absolwent Kolegium Sztuk Pięknych w Kazimierzu Dolnym, gdzie obronił dyplom z Malarstwa w pracowni dr hab. Sławomira Tomana. W 2013 roku uzyskał tytuł magistra sztuk pięknych na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Dyplom zrealizował w Pracowni Intermediów i Rysunku prof. Jana Gryki. Od 2013 roku, członek i współzałożyciel artystycznej grupy MARAZM. Uprawia malarstwo w konwencji realistycznej, realizuje street artowe murale oraz tę konwencję przenosi do galerii zderzając uliczne Tagi i graffiti z zastanymi wnętrzami, które zamalowuje całkowicie pokrywając ściany, podłogi, sufity i wszystkie sprzęty. Mieszka i pracuje w Lublinie.


Danuta Kuciak / Happy Birthday

SONY DSC

Urodzinowe życzenia, które zmysłowym głosem wyśpiewała amerykańskiemu prezydentowi Marylin Monroe przeszły do historii. Nie ma chyba większych wątpliwości co do tego, kto występował w roli prezentu, a sama piosenka stała się pewnym popkulturowym wyrazem kobiecości, która kusi, prowokuje, ofiaruje siebie. Bez względu na to, komu artystka dedykowała „Happy Birthday” – sobie, mężczyźnie, a może komuś innemu, jej praca stoi w całkowitej sprzeczności z wykreowanym przez platynowłosą aktorkę stereotypem.

Sekwencję osiemnastu autoportretów otwiera zamyślona i jakby nieobecna twarz artystki. Powieki są opuszczone, spojrzenie ucieka w bok. Na ostatnim, ubrana w maskę kościotrupa, uśmiecha się uśmiechem nie swoim, ale przyklejonym, a z głowy sterczy zawadiacko przekrzywiona czerwona czapeczka. Wszystko, co dzieje się po drodze jest szaloną zabawą urodzinowych artefaktów, w ruch idą figlarne przyczepiane uszka, nos clowna na gumce, karnawałowa maska, hawajski łańcuch, trąbka czy balonik. Jest jednak coś, co nie pasuje do sytuacji – to wyraz twarzy kobiety, która się przystraja w te wszystkie urodzinowe gadżety.

Czarne tło wybitnie nie pasuje do nastroju urodzinowej imprezy. Podobnie, jak miejscami smutne, zmieszane, zaskoczone albo wbite w ziemię spojrzenie. Każdy z autoportretów można oglądać i interpretować osobno. Artystka raz znakomicie wchodzi w powierzoną jej rolę figarnie przekrzywiając ustrojoną główkę, aby za chwilę zrobić coś całkiem nieoczekiwanego, jak na przykład pożerać kolorową dekorację. Wszystkie zdjęcia razem sprawiają, że stajemy się widzami teatru min i gadżetów, które tworzą nastrój dziwaczności i sztuczności.

Danuta Kuciak (ur. 1963) absolwentka Instytutu Wychowania Artystycznego, obecnie jest pracownikiem Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom z malarstwa obroniła w 1991 r. w pracowni prof. Mieczysława Hermana. Artystka w swoich projektach fotograficznych jest jednocześnie modelem i fotografem. Wykorzystując rekwizyty, garderobę, makijaż czy fryzurę, wciela się w różne wybrane postaci ze świata sztuki czy tzw. kultury masowej. Jej fotografie to artystyczna gra z medialnym i kulturowym wizerunkiem w kontekście funkcjonujących społecznie stereotypów.


Viola Głowacka / Rich Bitch

SONY DSC

„Gdzie się podziali tamci mężczyźni?” – śpiewała z rozżaleniem Danuta Rinn. Młoda artystka sugeruje, że wydziarani i zarośnięci wypłynęli w morze, aby w spokoju jeść ciastka i owoce. Z kobietami jest nie lepiej.

Bohaterowie, nawet ustawieni do widza en face, przejawiają głównie flegmę i zblazowanie (wyjątkiem jest macho, który dumnie pręży wytatuowane mięśnie w kącie sali). Odznaczenia przypięte do eksponującego „borsuka” podkoszulka, wyhodowane jakby od linijki owłosienie, prześwitujące przez bluzkę sutki, pin-upowe zdjęcia – zarówno chłopców, jak i dziewcząt – rozwieszone po bokach: wszystko to stanowi dowód tego, że marynarze niewątpliwie chcą się zaprezentować obserwującej ich postaci w najlepszym, męskim wydaniu.

Takich scenek rodzajowych artystka namalowała kilka. Absurd, zawieszenie, brak ruchu i nuda to ich wspólny mianownik. Uczta trwa dalej, pomimo że ktoś skończył z nożem w głowie, a ktoś z czyimś sercem na widelcu, ale i to nie wprowadza ani odrobiny życia. Jako główna bohaterka, obecna ciałem i duchem (to dla jej spojrzenia, a nie same dla siebie, napinają się męskie muskuły) pojawia się tytułowa „bogata zdzira”. Wymęczona życiem osuwa się na krześle, niczym flaka trzyma malutkiego ratlerka, w wyjątkowo niewdzięcznej pozie, ubrana po domowemu, czyli jedynie w majtki i prześwitujące rajstopy, czyta czasopismo… Pewien kontrast dla jej nieco zmęczonej osoby stanowi symbol witalności, brutalności i męskiej siły – pitbull albo Władimir Putin.

Gdy załoga słynnego „Bounty” (podobno jest to ulubiony baton artystki) wypłynęła na fali buntu, przyświecały jej zaszczytne ideały. Potem morale upadło, a atmosfera uległa rozprzężeniu.

Viola Głowacka (ur. 1985) absolwentka Wydziału Artystycznego UMCS. Dyplom malarski obroniła w pracowni prof. Jana Gryki w 2009 roku. W 2012 roku ukończyła studia podyplomowe z zakresu Wzornictwa Przemysłowego na Politechnice Lubelskiej. Artystka w swej twórczości koncentruje się na problemach malarstwa figuratywnego. W swoich lekkich, szkicowych obrazach nawiązuje do tematu nudy, która pobudziła ją do działania pod wpływem natchnienia. Typowe zachowania, relacje i brak emocji, pojawiające się w różnych sytuacjach stały się przedmiotem analizy świata, w który stara się wniknąć poprzez swoje malarstwo, tworząc bardzo specyficzną atmosferę oczekiwania, wyobcowania, czy próby nawiązania kontaktu. Aktualnie mieszka i pracuje w Krakowie.


Julia Curyło / Boska cząstka

SONY DSC

Religia i jej przełożenie na masową wyobraźnię to główne punkty zainteresowań młodej artystki. Wydobywa dwuznaczność kiczowatych przedmiotów kultu w zestawieniu z wzniosłymi treściami, które mają uosabiać. Jej prace, które poruszały problem swoistej „popkultury religii” sprawiły, że wywołała burzliwą dyskusję na temat fasadowości tego typu zachowań.

Tym razem prezentuje serię mandali opisanych na kwadratach. Mandale, poza tym, że są przypisane wschodniej kulturze, mają znaczenie uniwersalne – ich formą jest boski okrąg, coś doskonałego, synonim nieskończoności i odwieczności. Za kwadratowym szkiełkiem, na kształt przydrożnej kapliczki, albo ukrytego w ziemi widoczku, niekiedy w towarzystwie sztucznych roślin, spoczywają religijne symbole. Kwadrat to twór ludzki, niedoskonały. On sprawia jednak wrażenie, że jest tu głównym ornamentem, co potęgują jeszcze tandetne, migające, kolorowe światełka.

Poza spotkaniem tego, co boskie, z tym, co przyziemne, praca sugeruje jednak coś jeszcze. Abstrakcyjne motywy uosabiają procesy zachodzące w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Tytułowa „Boska cząstka” będąca odpowiedzią na pytanie o istnienie wszechświata może być nurtująca nie tylko z naukowego, ale i religijnego punktu widzenia. Czy poszukiwanie tajemniczego kawałeczka materii pozostaje w jakimś stosunku do materii ducha, czy nauka rozwieje wątpliwości, które targają wewnętrznym życiem człowieka? Echa tych wątpliwości pobrzmiewały w wieściach o końcu świata, który miał nastąpić wraz z uruchomieniem „piekielnej maszyny”. Artystka stawia zatem także pytanie o wpływ, jaki wywierają na siebie odkrycia naukowe i duchowość.

Julia Curyło (ur. 1986) malarka i artystka sztuk wizualnych. Absolwentka stołecznej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie w 2009 obroniła dyplom w pracowni prof. Leona Tarasewicza. W swojej sztuce posługuje się najchętniej malarstwem. Sięga również po medium instalacji, interweniuje w przestrzeń publiczną. Jedna z jej najgłośniejszych realizacji – Baranki Boże – pokazywana na stacji metra Marymont w Warszawie, sprowokowała dyskusję nad stanem polskiej religijności. W 2010 roku otrzymała Grand Prix Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Rok później nominowana została do nagrody w 10. Konkursie im. Gepperta. Artystkę interesuje łączenie i wzajemne oddziaływanie tego, co wzniosłe z tym, co przyziemnie, gra elementami kultury wysokiej i pop-kultury. Ciekawi ją zarówno świat masowej wyobraźni, jak i religii. Mieszka i pracuje w Warszawie.


Monika Zawadzki / Ciepła woda

SONY DSC

W bardzo ascetycznej pracy nie ma miejsca na przypadkowość, ważny jest każdy detal jak kształt czy kąt ustawionych względem siebie obiektów, a także to, że prawie nie występują kolory. Oszczędna w swojej formie instalacja jest jednak bogata w różne treści.

Wielokrotnie prace artystki doczekały się porównań do znaków graficznych właśnie ze względu na swoją prostotę. Łączą one jednak wiele elementów od dizajnu po refleksję socjologiczną. Pierwszą rzeczą, która uderza od razu jest to, że przy stole nie da się usiąść – człowiek, „miara wszechrzeczy”, został wykluczony z tego skromnego kilkuelementowego układu. Zostały same rzeczy. Odnajdziemy za to bogactwo różnych materii i stanów skupienia.

Materia, zarówno ożywiona, jak nieożywiona zalicza się do ważnych zainteresowań Moniki Zawadzki. Stanowi ona dla artystki pewną zagadkę, której nie da się do końca wyjaśnić – nie wiadomo przecież skąd wzięła się materia, wiadomo tylko tyle, że jest wieczna. Jednocześnie artystka podważa antropocentryczną wizję świata, wedle której jej celem i centrum jest człowiek.

Praca, swoją kameralną formą, zachęca przede wszystkim do indywidualnego odbioru i interpretacji; skłania widza, aby wszedł z nią w relację, choć jego obecność będzie raczej przelotna na tle powolnego trwania procesów fizycznych.

Monika Zawadzki (ur. 1977) artystka wizualna. Absolwentka Wydziału Grafiki w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Artystka stosując rzeźbę, malarstwo i wideo tworzy proste formy. Wypracowała własny wizualny język wypowiedzi oparty na powtarzalnych modułach. Kolory ograniczone są najczęściej do czerni i bieli. Jednym z jej głównych tematów jest idea kreowania tożsamości. W swojej działalności artystycznej koncentruje się na kwestiach społecznych związanych z wykluczeniem, ograniczeniami, funkcjonowaniem mechanizmów jednostek i dotyczących odmienności, seksualności i cielesności. Ponadto interesuje się zagadnieniem transformacji materii. Mieszka i pracuje w Warszawie.